Warszawa, lata 90. Miasto ogarnia strach. Starsze kobiety boją się wychodzić z domu, a media relacjonują kolejne brutalne napady, których ofiary atakowane są ciężkim narzędziem w biały dzień. Sprawca, którego prasa ochrzcił przydomkiem "Łomiarz", stał się symbolem chaosu transformacji ustrojowej - okresu, gdy system prawny i policja borykały się z falą przestępczości, a społeczeństwo żyło w nieustannym niepokoju.
Henryk Rytka - bo to on stał za serią napadów z lat 1992-1993 - to postać, która wielokrotnie wracała na pierwsze strony gazet. Nie dlatego, że przyznał się do winy czy przeprosił ofiary. Wracał, bo po każdym pobycie w więzieniu znów atakował. Jego historia to nie tylko kronika brutalnych przestępstw, ale przede wszystkim bolesne pytanie o skuteczność polskiego systemu penitencjarnego i resocjalizacji.
Dziś, gdy zbliża się planowany termin jego kolejnego zwolnienia w 2026 roku, warto przypomnieć tę sprawę - by zrozumieć mechanizmy, które zawiodły, i zastanowić się, czy cokolwiek się zmieniło.
Kim był "Łomiarz" - sylwetka sprawcy
Henryk Rytka przyszedł na świat w 1962 roku w rejonie Piaseczna. Dorastał w Konstancinie, w rodzinie borykającej się z biedą - matka samotnie wychowywała dzieci, a warunki życia były trudne. To właśnie to dzieciństwo niektórzy próbowali później wskazywać jako kontekst wyjaśniający jego drogę życiową, choć oczywiście nie usprawiedliwia to popełnionych zbrodni.
Skąd wziął się przydomek "Łomiarz"? Z metody działania, która mrozi krew w żyłach. Rytka wybierał starsze kobiety jako swoje ofiary - atakował je nagle, uderzając ciężkim narzędziem w głowę, po czym zabierał torebkę. Media rychło ochrzciły go tym pseudonimem, który na stałe przylgnął do sprawcy. Schemat był przerażająco powtarzalny: samotna starsza kobieta, atak bez ostrzeżenia, brutalność wymierzona w najbardziej bezbronnych.
Dlaczego akurat seniorki? Były łatwym celem - słabsze fizycznie, często samotne, nierzadko wracające z zakupów lub emerytury. Rytka działał cynicznie i z premedytacją, wybierając ofiary według jednego klucza: ich bezbronności. Według różnych źródeł, z serią napadów powiązano śmierć pięciu kobiet, choć w postępowaniach sądowych udowodniono mu mniejszą liczbę czynów - przeważnie na podstawie poszlak, co później stało się przedmiotem kontrowersji prawnych.
Seria napadów 1992-1993 - psychoza strachu w Warszawie
Skala tego, co działo się na ulicach Warszawy, przeszła najczarniejsze scenariusze. Do 29 napadów - tyle przestępstw śledczy próbowali powiązać z jednym sprawcą. Wyobraźcie sobie stolicę na początku transformacji: chaos gospodarczy, rozbite struktury bezpieczeństwa, a tu nagle seria brutalnych ataków, których wspólnym mianownikiem była mordercza przemoc i bezbronność ofiar. Pięć kobiet nie przeżyło spotkania z napastnikiem. Choć w sądzie udowodniono mu mniejszą liczbę czynów, tragiczny bilans pięciu ofiar śmiertelnych wciąż krąży w relacjach medialnych jako przerażający symbol tamtych lat.
Media rozgrzały atmosferę do czerwoności. "Wampir z bramy", "Łomiarz morderca" - takie nagłówki sprzedawały się jak świeże bułeczki, ale przy okazji napędzały społeczną histerię. Prasa nie szczędziła szczegółów, opisując każdy atak z mrożącą krew dokładnością. Efekt? Psychoza strachu opanowała stolicę. Starsze kobiety bały się wychodzić po zakupy, córki odwoziły matki na emerytury, sąsiedzi organizowali się w grupy, by odprowadzać seniorki do domu. Strach był namacalny - kobiety zaciskały torebki kurczowo, rozglądając się co chwilę przez ramię.
To był początek lat 90., kiedy Polska żyła transformacją, ale też chaosem. System prawny nie nadążał za skokiem przestępczości, policja brakowała środków i ludzi, a społeczeństwo czuło się pozostawione samo sobie. Sprawy "Łomiarza" nie dało się oddzielić od tego kontekstu - stał się on symbolem nie tylko brutalności, ale także bezradności państwa wobec zagrożenia. Zatrzymanie Henryka Rytki 6 września 1993 roku przyniosło ulgę, ale pozostawiło pytania: ile naprawdę ofiar, ile przestępstw, i czy to już koniec?
Zatrzymanie, proces i wątpliwości dowodowe
6 września 1993 roku - Henryk Rytka trafia w ręce policji. Można by pomyśleć, że to początek sprawiedliwości dla ofiar i ich rodzin. W rzeczywistości zaczęła się długa, pełna zwrotów akcji batalia sądowa, która odsłoniła fundamentalne słabości polskiego wymiaru sprawiedliwości tamtych lat.
Sąd wojewódzki był bezlitosny - 25 lat więzienia za trzy napady. Ale po apelacji, 31 stycznia 1996 roku, wyrok zmienił się dramatycznie. Zamiast ćwierć wieku za kratkami, Rytka dostał 15 lat za... jeden udowodniony napad. Jeden! A co z resztą? Co z tymi 29 napadami, które śledczy próbowali mu przypisać? Co z pięcioma ofiarami śmiertelnymi, o których pisały gazety? Zniknęły w prawnej próżni, bo dowodów było za mało.
I tu dotykamy sedna problemu: Rytka został skazany głównie na podstawie poszlak. Nie było twardych dowodów łączących go z większością napadów - żadnych odcisków palców na łomie, żadnych nagrań z kamer (w 1993 roku kamery miejskie to była science fiction), żadnych świadków, którzy widzieliby jego twarz. Były zeznania, domniemania, prawdopodobieństwa. Wystarczyło to, by zamknąć go na 15 lat, ale nie wystarczyło, by udowodnić wszystko, co ludzie byli pewni, że zrobił.
Czy był winny wszystkich zarzucanych mu przestępstw? Prawdopodobnie tak. Czy system sprawiedliwości potrafił to udowodnić? Ewidentnie nie. Ta sprawa stała się symbolem tego, jak polski wymiar sprawiedliwości balansował między społecznym poczuciem zagrożenia a procedurami prawnymi, często przegrywając na obu frontach.
Recydywa - powroty do przestępstw po zwolnieniach
Wrzesień 2008. Henryk Rytka opuszcza więzienie po odbyciu części kary. Społeczeństwo oddycha z ulgą - "Łomiarz" wreszcie wypuszczony, ale już starszy, może spokojniejszy. Ta nadzieja okazała się tragiczną iluzją. Rytka potrzebował zaledwie kilku miesięcy, by udowodnić, że nic się nie zmieniło.
Piaseczno - znów to samo miejsce, z którym był związany od dzieciństwa. I znów ten sam scenariusz: napad, przemoc, rozbój. W 2012 roku pada wyrok: siedem lat więzienia. Siedem lat, które miały nauczyć, resocjalizować, zmieniać. Tylko kto w to naprawdę wierzył? Rytka już raz przeszedł przez system penitencjarny i wyszedł z niego dokładnie tym, kim był wcześniej.
Ale najgorszy okazał się rok 2016. Ledwo zwolniony z zakładu karnego, Rytka atakuje 71-letnią kobietę w Łowiczu. Tuż po wyjściu na wolność! Nie minęły miesiące, nie tygodnie - praktycznie od razu wrócił do tego, co robił najlepiej: polowania na bezbronnych. To był jego trzeci wyrok - tym razem na 10 lat. Trzecie skazanie tego samego przestępcy za te same metody, te same ofiary. Jakby ostatnie 23 lata w systemie karnym nie zrobiły absolutnie żadnej różnicy.
Co to mówi o polskiej resocjalizacji? Że dla niektórych przestępców jest ona po prostu fikcją. Rytka przechodził przez więzienne programy, odbywał kary, wypełniał formalności - i za każdym razem wracał do przestępstw. Nie nauczył się niczego. A może system nie miał mu czego nauczyć?
Zawodność systemu - dlaczego Rytka wciąż atakował
Trzy razy wsadzony za kratki. Trzy razy wypuszczony. Trzy razy wrócił do przestępstw. To nie przypadek - to porażka systemu. Henryk Rytka stał się żywym dowodem na to, że polska resocjalizacja w przypadku przestępców gwałtownych po prostu nie działa. Ale dlaczego?
Polskie więzienia mają jeden problem - nie resocjalizują, tylko przechowują. Przestępca odsiada swoje, być może uczestniczy w jakichś programach terapeutycznych dla zmyłki, a potem wraca na ulicę dokładnie tym, kim był przed wyrokiem. Brakuje skutecznych narzędzi pracy z recydywistami, szczególnie tymi, którzy wykazują wzorce agresji wobec bezbronnych ofiar. Rytka przeszedł przez system penitencjarny jak przez obrotowe drzwi - wszedł brutalnym napastnikiem, wyszedł brutalnym napastnikiem. Nic się nie zmieniło, bo nikt nie miał narzędzi, by go zmienić.
Ale równie dramat rozgrywa się po zwolnieniu. System nadzoru nad byłymi skazanymi przypomina rozpadającą się siatkę - pełną dziur, przez które bez trudu prześlizgną się ci, którzy chcą wrócić do przestępstw. Kuratorzy są przeciążeni, niedofinansowani, odpowiadają za dziesiątki podopiecznych jednocześnie. Czy ktokolwiek naprawdę monitorował Rytkę po wyjściu z więzienia w 2016? Jeśli tak, to jak w ciągu kilku tygodni zdołał zaatakować kolejną 71-latkę w Łowiczu?
Społeczeństwo płaci cenę za te systemowe luki. Ofiary, ich rodziny, kobiety żyjące w strachu - wszyscy jesteśmy zakładnikami systemu, który nie potrafi ani naprawić, ani skutecznie kontrolować tych, którzy stanowią realne zagrożenie. I gdy w 2026 Rytka znów ma wyjść na wolność, pytanie brzmi: co się zmieniło?
2026 - kolejne zwolnienie na horyzoncie
Marzec lub kwiecień 2026 roku - w zależności od źródła, dokładna data różni się, ale jedno jest pewne: Henryk Rytka po raz kolejny ma wrócić na ulice polskich miast. Po dziesięciu latach za napad w Łowiczu system penitencjarny znów wypuści człowieka, który trzykrotnie udowodnił, że nie potrafi funkcjonować w społeczeństwie bez przemocy. I znów lokalne społeczności, szczególnie w rejonie Konstancina i Piaseczna, żyją w lęku.
Media już rozgrzewają temat retrospektywami - portale informacyjne od 2022 roku przypominają sprawę "Łomiarza", odświeżają stare zdjęcia, cytują wyroki. To nie jest przypadkowe dziennikarskie rozliczenie przeszłości. To realne obawy, że historia zatoczy kolejne koło. Jeśli Rytka wrócił do przestępstw w 2008, potem znów w 2016 - dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Co się zmieniło w systemie, który trzykrotnie zawiódł?
Pytanie o bezpieczeństwo wisi w powietrzu. Czy 64-letni Rytka będzie mniej groźny niż ten sprzed lat? Czy wiek cokolwiek zmienia, gdy mamy do czynienia z recydywistą, którego wzorce zachowań pozostały niezmienione przez trzy dekady? I najważniejsze: czy system nadzoru kuratorskiego będzie tym razem skuteczniejszy, czy znów okaże się dziurawą siatką, przez którą prześlizgnie się kolejny napastnik?
Polskie więziennictwo potrzebuje rewolucji. Nie kosmetycznych zmian, nie kolejnych programów resocjalizacyjnych na papierze, ale realnych mechanizmów oceny ryzyka i długoterminowego monitoringu przestępców niebezpiecznych. Potrzebujemy systemu, który nie wypuści na ulice człowieka, dopóki nie będzie pewności, że nie zaatakuje. Bo alternatywą jest kolejna 71-latka z Łowicza - i pytanie, ile jeszcze ofiar musi zapłacić za nasze systemowe luki.
Podsumowanie
Historia Henryka Rytki to przestroga, która pozostaje aktualna do dziś. Pokazuje, jak bardzo zawodny może być system, który miał chronić społeczeństwo przed recydywistami. Pytanie brzmi: czy wyciągnęliśmy z tych błędów jakiekolwiek wnioski?
Zbliżające się zwolnienie "Łomiarza" w 2026 roku to test dla polskiego wymiaru sprawiedliwości. Czy tym razem będzie inaczej? A może historia zatoczy kolejne koło? Zachęcam do dyskusji w komentarzach - co Waszym zdaniem powinno się zmienić w systemie penitencjarnym?
Komentarze (0)
Brak komentarzy. Bądź pierwszy!
Dodaj komentarz