Warszawa, luty 1890 roku. Gdy strażacy gaszą nocny pożar drewnianej kamienicy przy ulicy Siennej 56, na poddaszu odkrywają coś, co sprawi, że sprawa obiegnie całą stolicę. Siedem małych ciał, owinięte w szmaty, ukryte pod dachem. Dwa tygodnie później - kolejny pożar, tym razem wyraźnie podłożony. I znowu trupy niemowląt: na strychu, w izbach, zakopane w podwórzu. Policja szybko ustala, że dzieci nie spłonęły - zostały zagłodzone na śmierć.
Właścicielka posesji, Marianna Skublińska, przyjmowała niemowlęta pod opiekę za niewielką opłatą. Matki w biedzie, szpitale przeludnione - ktoś musiał zająć się niechcianymi dziećmi. Problem w tym, że Skublińska "zajmowała się" nimi w sposób, który przerażał nawet zahartowanych reporterów. "Odkrycie, od którego włosy stają na głowie" - pisały "Kłosy". Szacuje się, że przez jej ręce przeszło ponad sto dwadzieścioro dzieci, z których niewiele przeżyło.
Historia "fabrykantki aniołków" z warszawskiej Siennej to mroczna opowieść o tym, jak bieda, hipokryzja społeczna i słabość prawa zamieniły kobietę w jedną z najgłośniejszych seryjnych morderczyń XIX-wiecznej Polski.
Kim była Marianna Skublińska?
Drewniana posesja przy Siennej 56 nie wyglądała na siedlisko zbrodni. Zwykła warszawska kamienica w Śródmieściu, jakich wiele. A jednak to właśnie tutaj, na zaledwie 19 metrach kwadratowych, mieszkało 11 osób plus dzieci - w warunkach, które dziś trudno sobie wyobrazić. Właścicielką była Marianna Skublińska, kobieta, której nazwisko miało wkrótce stać się synonimem okrucieństwa.
Co pchnęło ją do tego procederu? Odpowiedź tkwi w realiach zaborczej Warszawy lat 80. XIX wieku. Bieda szalała po ulicach, a wraz z nią - wstyd związany z nieślubnym macierzyństwem. Samotne matki, służące zgwałcone przez panów, prostytutki - wszystkie te kobiety stały przed tym samym problemem: co zrobić z dzieckiem, którego nie mogły utrzymać ani pokazać społeczeństwu? Szpital Dzieciątka Jezus pękał w szwach, opieka społeczna praktycznie nie istniała.
Skublińska znalazła w tej desperacji swój interes. Przyjmowała niemowlęta "pod opiekę" za niewielką opłatą - czasem kilka rubli, czasem jedynie obietnicę. Matki wierzyły (a może po prostu chciały wierzyć?), że ich dzieci znajdą nowy dom. Szpitale chętnie pozbywały się podopiecznych, przekazując je pod jej "troskliwe" ręce. Tylko z zakładu przy Szpitalu Dzieciątka Jezus trafiło do niej 122 niemowlęta.
Nikt nie zadawał pytań, dlaczego żadne z tych dzieci nie dorasta. Nikt nie sprawdzał, co dzieje się za drzwiami przy Siennej 56. A Skublińska? Ona po prostu "załatwiała się" z problemem - szybko, skutecznie, z zyskiem.
Metody i skala zbrodni
Jak właściwie wyglądała "praca" Marianny Skublińskiej? Metody były proste, tanie i - co najgorsze - skuteczne. Głodzenie stanowiło podstawę procederu. Niemowlęta dostawały za mało jedzenia lub wcale, stopniowo umierając w izbach pełnych robactwa. Gdy któreś płakało zbyt głośno, Skublińska sięgała po odwar z makówek - substancję, która usypiała dzieci na zawsze. Zimą sposób był jeszcze prostszy: wystarczyło wystawić niemowlę na mróz.
Ukrywanie ciał wymagało już więcej pomysłowości. Siedem zwłok znaleziono na poddaszu, owinięte w szmaty i schowane pod dachem. Sześć kolejnych wykopano z podwórza - zakopywanie było najszybszym sposobem pozbycia się "problemu". W mieszkaniu panował przeraźliwy smród, który sąsiedzi tłumaczyli sobie złymi warunkami sanitarnymi. Nikt nie przypuszczał, że w rzeczywistości to zapach rozkładających się ciał.
Skala zbrodni przeraża do dziś. Podejrzewa się, że w samym ostatnim mieszkaniu zginęło około 70 dzieci. Same dokumenty szpitalne potwierdzają 122 niemowlęta przekazane jej przez zakład przy Szpitalu Dzieciątka Jezus - ile z nich przeżyło? Prawdopodobnie niewiele. A przecież to tylko oficjalne liczby, nie licząc dzieci przyjętych "prywatnie" od zdesperowanych matek.
Co więcej, Skublińska nie działała sama. Feliksa Polatyńska, jej współlokatorka i uczennica, nauczyła się fachu od mistrzyni. Po kłótni wyprowadziła się i założyła własny "interes" - kontynuując morderczy proceder na własną rękę. Były to prawdziwe fabryki śmierci, działające w samym sercu stolicy.
Odkrycie zbrodni - pożary na Siennej
Noc z 5 na 6 lutego 1890 roku. Drewniana kamienica przy Siennej 56 stoi w płomieniach. Strażacy walczą z ogniem, mieszkańcy ewakuują się w popłochu. Nikt jeszcze nie wie, że to właśnie ten pożar ujawni prawdę, która wstrząśnie całą Warszawą.
Gdy dogaszano zgliszcza, na poddaszu natrafiono na siedem małych ciał. Niemowlęta owinięte w szmaty, schowane pod dachem - jakby ktoś celowo próbował je ukryć przed światem. Ale to był dopiero początek. Dwa tygodnie później, w nocy z 18 na 19 lutego, wybuchł drugi pożar. Tym razem policja nie miała wątpliwości: to podpalenie. Skublińska chciała zatrzeć ślady, ponieważ wiedziała, że władze już zaczynają się jej przyglądać.
Przy drugim pożarze odkryto kolejne zwłoki - niektóre na strychu, inne w izbach, sześć zakopanych w podwórzu. Eksperci szybko ustalili kluczowy szczegół: dzieci nie zginęły w ogniu. Zostały zagłodzone na śmierć, prawdopodobnie tygodnie wcześniej. To już nie był nieszczęśliwy wypadek - to była planowana zbrodnia.
Redakcja tygodnika "Kłosy" nie kryła szoku:
"Zbrodnia, okropna zbrodnia! Odkrycie, od którego włosy stają na głowie"
- pisano w lutowym wydaniu. Warszawa zawrzała. Jak mogło do tego dojść? Jak nikt nie zauważył, że na 19 metrach kwadratowych, gdzie mieszkało 11 osób plus dzieci, panował nie do zniesienia smród rozkładu? Że w izbach roiło się od robactwa, a żadne z przyjętych niemowląt nigdy nie dorastało?
Odpowiedź była prosta i gorzka: nikt nie chciał wiedzieć. Dopóki problem ginął za zamkniętymi drzwiami przy Siennej, społeczeństwo mogło udawać, że nieślubne dzieci po prostu... znikają.
Proces i wyrok - sprawiedliwość, której nie było
Po aresztowaniu Skublińskiej w lutym 1890 roku wydawało się, że sprawiedliwość w końcu zostanie wymierzona. Dowody były przygniatające: kilkanaście ciał, zeznania świadków, dokumenty szpitalne potwierdzające przekazanie dziesiątek niemowląt. Warszawa domagała się surowej kary. Tymczasem sala sądowa miała przynieść rozczarowanie, które boli do dziś.
Główny zarzut - morderstwo - okazał się niemożliwy do udowodnienia w realiach XIX-wiecznego prawa. Oskarżenie musiało wykazać bezpośredni zamiar zabójstwa każdego dziecka z osobna. Jak udowodnić, że kobieta celowo zagłodziła konkretne niemowlę, skoro ciała były w stanie rozkładu? Jak wykazać różnicę między "rażącym niedbalstwem" a świadomym morderstwem? Brak nowoczesnej medycyny sądowej, brak precyzyjnych badań toksykologicznych - wszystko działało na korzyść oskarżonej.
Finał był groteskowy. Sąd uniewinnił Skublińską z zarzutów morderstwa, uznając jedynie jej winę w dwóch "drobniejszych" przestępstwach: rażącym niedbalstwie w opiece nad dziećmi oraz fałszowaniu metryk urodzeń. Wyrok? Zaledwie trzy lata więzienia. Trzy lata za dziesiątki, jeśli nie setki, zmarnowanych istnień.
Prasa kipowała oburzeniem, ale prawo pozostało głuche. XIX-wieczna Warszawa pod zaborem rosyjskim miała swoje priorytety - a życie nieślubnych niemowląt, zwłaszcza tych z najuboższych rodzin, nie znajdowało się wysoko na tej liście. Skublińska wyszła na wolność szybciej, niż zdążyło się rozłożyć wiele ciał, które ukryła pod dachem.
Fabrykantki aniołków - mroczne oblicze epoki
Dlaczego zbrodnia Skublińskiej w ogóle była możliwa? Odpowiedź kryje się w toksycznym koktajlu czynników społecznych XIX-wiecznej Warszawy. Bieda, brak systemu opieki społecznej i przytłaczający wstyd związany z nieślubnym macierzyństwem - to wszystko tworzyło idealne warunki dla "fabrykantek aniołków". Samotne matki, służące zgwałcone przez pracodawców, prostytutki - wszystkie te kobiety stały przed niemożliwym wyborem: albo wychować dziecko w nędzy i hańbie, albo oddać je komuś, kto "zaopiekuje się" problemem.
Społeczeństwo wolało nie zadawać pytań. Szpitale z ulgą pozbywały się podopiecznych, przekazując je pod opiekę kobiet takich jak Skublińska. Nikt nie kontrolował, co dzieje się z dziećmi później - wystarczyło, że znikały z oczu. System działał, dopóki wszyscy udawali, że nie widzą. Termin "fabrykantka aniołków" - z pozoru niewinny eufemizm - maskował okrutną prawdę: te kobiety produkowały śmierć na masową skalę, zamieniając bezbronność w źródło dochodu.
Po procesie Skublińskiej określenie to weszło do języka potocznego jako obelga. "A żeby cię fabrykantka wzięła!" - klęli warszawiacy. Ale sprawa miała też szersze znaczenie symboliczne. Stała się uosobieniem patologii epoki zaborów: słabego prawa, obojętności władz carskich, hipokryzji społeczeństwa, które potępiało "upadłe" kobiety, ale zamykało oczy na mordowanie ich dzieci. Dziedzictwo Skublińskiej to nie tylko horror kryminalny - to gorzkie przypomnienie, jak systemowa niesprawiedliwość tworzy potwory.
Podsumowanie
Historia Marianny Skublińskiej to więcej niż kronika zbrodni - to lustro epoki, która wolała odwracać wzrok od niewygodnych prawd. Dziś brzmi jak horror, ale dla wielu matek tamtych czasów była jedyną opcją. Pytanie, które powinniśmy sobie zadać, nie brzmi "jak mogła?", ale "co musiało się stać, żeby mogła?".
A może znacie podobne historie z przeszłości waszych miast? Podzielcie się w komentarzach - te mroczne opowieści zasługują, by je pamiętać.
Komentarze (0)
Brak komentarzy. Bądź pierwszy!
Dodaj komentarz